PSONI - Żory | Historia pewnych wagarów
3316
post-template-default,single,single-post,postid-3316,single-format-standard,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-theme-ver-7.8,wpb-js-composer js-comp-ver-5.0.1,vc_responsive

Historia pewnych wagarów

21 mar Historia pewnych wagarów

Wierzcie, nie wierzcie – ta historia wydarzyła się naprawdę. Był śnieżny poranek, pierwszego dnia wiosny roku pańskiego 2006. Ptaki jeszcze nie zdążyły wrócić z ciepłych krajów i jak mogły, opóźniały swój powrót. W lasach pobliskiego Beskidu Śląskiego niedźwiedzie ani myślały budzić się z zimowego snu, przeżywając najgłębsze – i jak powszechnie wiadomo, w tej fazie snu – najwspanialsze senne mary. Podobno, gdzieś na peryferiach Rybnika, zauważono jakieś rachityczne przebiśniegi, lecz nikt nie brał tych wieści poważnie, racjonalnie oceniając sytuację. Prognozy pogody, głoszone w telewizji i radiu (internet dopiero raczkował – nie do wiary, co?) nie nastrajały optymistycznie. A wszystko przez to, że wiosna tego roku, kierując się niewytłumaczalnym kaprysem, postanowiła nawiedzić najpierw kraje południowe, potem północne, następnie wyruszyła na wschód, by po jakimś czasie przypomnieć sobie o kraju, który przecież jest centrum, jeżeli nie wszechświata, to świata na pewno. W tenże ponury poranek, około godziny 7.00 w ośrodku pojawił się dyrektor. Jak co dzień zrobił sobie kawę i pewnie przystąpił do przeglądania poczty elektronicznej, choć nie mamy pewności, czy już wtedy działała. Po pewnym czasie zaniepokoiła go dziwna cisza zalegająca w korytarzu (tak, tak – w tym wąskim korytarzu zielonego budynku). Wyszedł z gabinetu, by dowiedzieć się, dlaczego panuje tak niespotykany o tej porze spokój. Nikogo nie zastał ani na korytarzu, ani w salach, nawet w kuchni nikogo nie było. – Gdzie jesteście? – zawołał- nie wygłupiajcie się. Nie dam się nabrać na żadne numery. Wychodźcie. Odpowiedziała dojmująca cisza.  – Są w piwnicy – pomyślał – chcą bym sądził, że poszli na wagary. Wezmę ich na przeczekanie. Nie ze mną takie żarciki. I spokojnie wrócił za biurko, by przeglądać może dokumenty, a może jakieś pionierskie strony internetowe – o ile w tych zamierzchłych czasach takowe istniały. Po jakimś czasie zdecydował: – A niech tam, zejdę na dół, do piwnicy i zakończę te żarty. Niech mają satysfakcję. I zszedł, lecz tam nikogo nie zastał.  – Hm – powiedział, choć nikt z wiadomych względów nie mógł tego usłyszeć – są na dworze. Tam też nikogo nie było. – Wiem – poszli na warsztaty – mówił dalej – ale tam dzwonić nie będę. Niedoczekanie. W końcu im się znudzi. Rozprawię się z nimi jak Kutuzow z Napoleonem – czas, czas jest mym sprzymierzeńcem. I wrócił do siebie.  Po jakimś, właśnie – czasie, poczuł dojmujący niepokój. – Przecież zaraz przyjadą busy, co będzie jeśli zostanę sam z całym ośrodkiem dzieci. Co to będzie – myślał ze zgrozą – przecież sobie nie poradzę. Cóż za nieodpowiedzialni ludzie z moich współpracowników. Gdzie jest Sylwia? Jedna i druga? Gdzie Marta? Monika, Dorota, Agata, Gośka? A gdzie Garet? -Et te, Brute, contra me? –  i poczuł, jak ogarnia go coraz większe przerażenie. Wyciągnął swój telefon komórkowy – dużą Motorolę z wyciąganą antenką, ostatni krzyk mody w telefonii komórkowej, z której posiadania czuł wielką dumę i począł na małym zielonkawym ekraniku wyszukiwać imiona swych, tak nielojalnych myślał, współpracowników. Sylwia  – przeczytał i wcisnął klawisz z ikonką słuchawki. Niestety usłyszał jedynie słowa: „abonament niedostępny” i coś o zostawieniu wiadomości. Wyszukał imię Marta i ponownie wcisnął klawisz. I znów to samo. I tak za każdym razem. – Powyłączali telefony cwaniaczki – mówił do siebie – wyślę im groźne SMS-y, może się przestraszą?

I słał SMS-y, co bardziej sentymentalni z nas być może je zachowali, jednakże byłoby to trudne, bo zdążyliśmy już wiele razy powymieniać aparaty i niezapomniane Motorole, Nokie, Ericssony i inne komórkowe rarytasy, zastąpiły bezduszne smartfony. Wróciliśmy na obiad, całym ośrodkiem, wszystkie dzieci, nauczyciele, opiekunowie i rehabilitanci. Uśmiechnięci, zadowoleni z siebie, z marzanną do spalenia przed budynkiem. Marzannę spaliliśmy już razem, dyrektor uśmiechał się szczęśliwy, bo wszystko się dobrze kończy. Może także z przeświadczeniem, że przyszło mu pracować ze świetnymi, kreatywnymi ludźmi. Tworzącymi prawdziwy zespół, bo przecież w innym wypadku, takie przedsięwzięcie nie miałoby szans powodzenia.

A gdzie wtedy byliśmy? Wtedy, gdy w Ośrodku rozbrzmiewał głos dyrektora: „Gdzie jesteście?”

Ano w kościele. Tak, tak w kościele, a dokładniej w salce katechetycznej. Prowadziliśmy tam normalne zajęcia, przygotowaliśmy śniadanie dla dzieci. Busy dowoziły wychowanków bezpośrednio do owej salki. Takie to były czasy. Zobaczcie sami.



Facebook

Get the Facebook Likebox Slider Pro for WordPress